środa, 30 listopada 2011

Muffiny z gruszką i orzechami


W tartach, sałatkach czy wytrawnych wypiekach włoskie orzechy często są łączone z gruszkami. Orzechy lubią gruszki, gruszka lubi orzechy a ja lubię gruszki, orzechy i muffiny, kolejność przypadkowa. Ostatnio nie narzekam na nadmiar czasu a wtedy wybieram najprostsze rozwiązania albo też rozwiązania najszybsze. Dlatego upiekłam muffiny. Bo wiadomo: wystarczy szybko wymieszać, do foremek i upiec rach ciach. No i gruszki były pod ręką bo ostatnio kupiłam ich całe mnóstwo. Zanim zacznę leniwe świątecznie pieczenie ciasteczek i mini pierniczków koncentruję się na tym co tu i teraz. Muffiny, które dziś proponuję są wilgotne z orzechowym aromatem. Dodatek świeżych gruszek i soku gruszkowego sprawia, że mają wyjątkowy smak. Pasują na dzisiejsze andrzejkowe prywatki. Polecam więc nie tylko Andrzejom, na pewno zdążycie je upiec!


Muffiny gruszkowe z orzechami włoskimi

2 średnie gruszki  (raczej twarde)
250g mąki
30g posiekanych orzechów włoskich plus kilka do przybrania
2 łyżeczki proszku do pieczenia
pół łyżeczki sody
1 jajko
110g cukru
80 ml oleju
200 g jogurtu naturalnego
125 ml soku gruszkowego (użyłam przecierowego nektaru)
sól
Z pieczeniem każdych właściwie muffinek sprawa jest prosta. W jednym naczyniu łączymy roztrzepane jajko z maślanką, sokiem gruszkowym i olejem oraz z cukrem. W drugim naczyniu mieszamy składniki suche: mąkę, proszek do pieczenia, sodę i posiekane orzechy. Do suchych składników dodajemy obrane ze skórki i pokrojone w niewielkie kawałki gruszki. Mieszamy aż mąka pokryje owoce i dolewamy składniki płynne. Wszystko razem łączymy tylko do momentu aż suche składniki zostaną zwilżone. Napełniamy foremki do wysokości 3/4 albo troszkę więcej, bo jest to wilgotne ciasto i rośnie raczej słabo. Pieczemy 25 minut w temperaturze 180 stopni, do wyrośnięcia i zbrązowienia. Na koniec ozdabiamy jak lubimy. Można po prostu posypać cukrem kryształem, który przyklei się do jeszcze ciepłych babeczek. Swoje muffinki zdobiłam lukrem z dodatkiem esencji waniliowej i na każdą przykleiłam połówki orzechów. Cała zabawa z muffinami zajmuje najwyżej 45 minut, z obieraniem gruszek i pieczeniem. Z podanych proporcji otrzymamy 12 babeczek średniej wielkości.
Smacznego

niedziela, 27 listopada 2011

Gruszki w korzennym winie


Uwielbiam gruszki, słodkie, miękkie i soczyste. Gdy byłam mała najbardziej lubiłam duże gruszki klapsy. Latem wybierałam największe z tych jeszcze twardych  przeznaczonych do zaprawy w syropie. Odkładałam je na kilka dni, by zjeść takie dojrzałe, ociekające sokiem. 
Kiedy na straganach widzę gruszki odmiany konferencja od razu przypominają mi się sąsiedzi. Obok naszego domu mieszkali starsi Państwo. Ich posesja od strony ogrodu nie jest oddzielona od naszej płotem a jedynie niskim murkiem. A tuż przy nim rosła duża grusza odmiany konferencja. Późną jesienią zwykle byłą obsypana owocami. Gdy kręciłam się w naszym ogródku czasami Pan Sąsiad wołał mnie ukradkiem i podawał mi kilka dojrzałych gruszek. Co jakiś czas znajdowaliśmy na murku kosze pełne gruszek. Drzewo było bowiem nadzwyczaj urodzajne. Moja Mama wysyłała mnie do sąsiadów okrężną drogą bym oddała miskę albo kosz po gruszkach. Tylko że kosza nie oddaje się pustego, dlatego w podzięce zanosiłam często domowe ciasto. Do dziś miło wspominam te gruszki i sąsiadów, dlatego chętnie kupuję konferencje. Konferencje są bardzo słodką odmianą, zaraz po zerwaniu zwykle mają dość twardy miąższ, który dopiero po paru dniach staje się maślano-słodki.


Dzisiejszy przepis jest tylko dla dorosłych. Gruszki w czerwonym winie są smacznym i lekkim deserem, który można stosunkowo łatwo i szybko przygotować. Dodatek korzennych przypraw sprawia, że  idealnie smakują w jesienne dni. Za sprawą cynamonu i brandy rozgrzewają jak najlepszy grzaniec i wpisują się chyba doskonale w Korzenny Tydzień. Nieco zmodyfikowany przeze mnie przepis pochodzi z książki pod tytułem "Księga smaków świata".

Konferencje w korzennym winie

8 niewielkich gruszek odmiany konferencja (muszą być twarde)
butelka wytrawnego, czerwonego wina
pół łyżeczki mielonego cynamonu albo niewielki kawałek kory cynamonowca
3 łyżki soku z cytryny
3 strączki kardamonu
200g cukru kryształ
pół łyżeczki ekstraktu waniliowego
7 goździków
3 łyżki brandy
3 łyżki likeru porzeczkowego Crème de cassis (opcjonalnie)

Gruszki trzeba obrać ze skórki jak najcieniej. Spodnią część odcinamy razem z szypułką, tak by gruszkę można było postawić. Od dołu wycinamy gniazda nasienne. Koniecznie zostawiamy ogonki. Gruszki układamy w płaskim rondlu i zalewamy winem. Dosypujemy połowę cukru i przyprawy: cynamon, goździki i kardamon. Dolewamy brandy. Wino z gruszkami należy zagotować a następnie zmniejszyć moc kuchenki i gotować na wolnym ogniu póki gruszki nie będą miękkie. Owoce trzeba obracać  na drugą stronę ale nieczęsto, tak by nie rozpadły się podczas gotowania. Najlepiej zrobić to jeden raz w połowie gotowania, mniej więcej po 10-15 minutach. Zależy to od wielkości gruszek i stopnia dojrzałości. Na koniec, gruszki trzeba wyjąć na talerz a do wina dodać drugą połowę cukru i gotować aż powstanie dość gęsty syrop (uważając by nie przypalić). Do gotowego syropu wrzucam gruszki i odstawiam do następnego dnia. 
Owoce przesiąkną wtedy dokładnie smakiem i uzyskają jednolicie czerwony kolor. Można jednak deser podawać od razu. Tuż przed podaniem garnek z gruszkami w syropie podgrzewam i dodaję sok z cytryny, likier porzeczkowy i esencję waniliową. Po dodaniu tych składników nie gotuję. Gruszki podaję na talerzykach albo w małych miseczkach z dodatkiem syropu.
Smacznego

wtorek, 22 listopada 2011

Stare cukiernie


Jest coś niezwykłego w starych cukierniach i kawiarniach. Może to, że na chwilę przenoszą nas w świat przeszłości, pozwalają sobie wyobrazić dokąd Tato zapraszał Mamę na lody albo dokąd chadzała Babcia z Dziadkiem. Stare przepisy na desery, serniki z niezliczonej ilości jajek, czekoladowe torciki i kremówki piętrzą się na kawiarnianych ladach. Bo lada w starej cukierni musi być, tak jak stoliczki przykryte białym obrusikiem i filiżanki w stylu retro. Gdy zamknę oczy widzę starszego kelnera z nienagannymi manierami, który podchodzi do mnie z eklerem i kawą.
Chyba w każdym mieście jest taka cukiernia, w której lody, torty i ciasta  robi się według receptur przekazywanych z ojca na syna. Taka znana wszystkim kawiarenka, w której trudno się rozczarować. Chętnie wstępuje do tradycyjnych miejsc w trakcie podróży do wielkich miast.



W Budapeszcie odwiedziłam cukiernię rodziny Gerbeaud, znaną chyba wszystkim mieszkańcom stolicy Węgier. Jej legenda sięga 1858 roku, w którym została założona przez Henryka Kuglera. Dopiero w 1884 roku do Kuglera dołączył Emil Gerbeaud i unowocześnił istniejącą już kawiarnię. Serwowane tam torciki, pralinki i likiery ciągle mają wyrafinowane smaki i niezapomniane aromaty. W dawnych latach w Gerbeaud cafe gościła sama cesarzowa imperium Austro-Węgier Elżbieta a później między innymi Franciszek Liszt, Josephine Baker, księżna Diana, królowa Elżbieta II oraz Vaclav Havel. Wnętrze tej bajkowej kawiarni zachwyca pięknymi kurtynami, żyrandolami i stylowym umeblowaniem. Jednak dopiero po spróbowaniu tamtejszych specjałów zachwyt jest absolutny.


W Warszawie warto odwiedzić pijalnię czekolady Wedla. Staroświecki Sklep, istnieje już od 1851 i jest najstarszą pijalnią czekolady w Polsce. Zawsze trzeba tu czekać w kolejce na stolik. Najlepsza czekolada Jedyna podawana jest tu w białej filiżance, dla mnie jest idealna porcja. Nie daję się tu skusić na wymyślne kompozycje, może jedynie na niewielki dodatek malin albo wiśni. Pralinki sprzedawane w tym sklepie zna cały nasz kraj. Wedel zyskał swą sławę dzięki ręcznie dekorowanym torcikom, dziś chętnie kupowanym jako upominek przez obcokrajowców. Polacy znają dobrze charakterystyczną zebrę z wedlowskich opakowań. I choć czekoladę Wedla można już wypić w centrum handlowym, nie smakuje tam tak samo jak w starym wnętrzu ze stolikami z błyszczącego forniru i koronkowymi serwetkami. Gdy za oknem robi się zimno jak teraz wewnątrz Staroświeckiego Sklepu ogrzać się można nie tylko filiżanką aromatycznego płynu ale i atmosferą, która może i trąci trochę myszką ale jest jedyna, jak wedlowska czekolada.



Przybywający do Warszawy mają okazję poznać też starą siedzibę cukierni Bliklego. Powstała w 1869 roku na Nowym Świecie jako własność Antoniego Kazimierza Bliklego i działa do dziś. Warszawiacy nie wyobrażają sobie Tłustego Czwartku bez pączków od Bliklego. Obecnie produkty cukiernicze można nawet kupić przez internet. Bo cóż słodszego można komuś podarować, niż pudełko słodkich czekoladek albo florentynek. Lubię lody od Bliklego, które zajmują pierwsze miejsce w moim osobistym rankingu warszawskich lodów. W letnie dni odwiedzam Konstancin, parkuję rower przed budynkiem starej papierni i wędruję do wózka z lodami Bliklego. Zamawiam czekoladowe, choć nie przepadam za tym smakiem, od Bliklego wyjątkowo uwielbiam. Czasami jadam karmelowe z solą, lawendowe albo orzeźwiające cytrynowe, zawsze doskonałe.
Pierwowzorów eropejskich kawiarni szukać trzeba we Wiedniu. To tam bowiem zjemy słynny torcik Sachera i Mozart Kugeln. Za kontuarem wiedeńskich sklepików i cukierni do dziś znajdujemy wiele pyszności. W Wiedniu napijemy się też wyjątkowej kawy, bo właśnie w Austrii powstały pierwsze  pijalnie kawy. Stały się później szybko popularne także w innych krajach. Warto poszukać takich dawnych cukierenek. Bo kawa z porcelanowej filiżanki smakuje jakby inaczej niż ta z papierowego kubka. Choćby najmniejszy kawałek dawnego tortu przebije na pewno popularne dziś muffiny. Może retrospekcja dawnych lat będzie miłą odmianą codziennego dnia. Odwiedzacie czasem stare cukiernie?

niedziela, 20 listopada 2011

Rogaliki z powidłami


Najlepsze są rogaliki z powidłami. Ciemne śliwkowe powidła smażę zawsze pod koniec lata, gdy węgierki mają już dużo naturalnego cukru i pomarszczoną skórkę. Gdybyście jednak chcieli spróbować najlepszych powideł to powinniście odwiedzić Dolinę Dolnej Wisły. Najlepsze powidła pochodzą właśnie stamtąd. To moja subiektywna ocena, wydana na podstawie własnych doświadczeń i sympatii dla tego regionu. W takich powidłach nie ma dodatkowego cukru, są dobre dzięki owocom z których powstają. W rogalikach i pączkach nigdy za dużo nadzienia. Upiekłam rogaliki. Przepis jest prosty, cztery składniki plus powidła i dla mojego męża cytrynowy lukier. Zabierzemy je ze sobą...

Rogaliki z powidłami i cytrynowym lukrem

pół kilograma mąki
8 dkg drożdży
kostka tłuszczu, najlepiej masła
3 całe jajka
powidła
3 łyżki cukru 
Drożdże trzeba rozmieszać z cukrem i odstawić na 10 minut aby zaczęły pracować. Mąkę i tłuszcz siekamy jak na ciasto kruche, do tego zagniatamy jajka. Ciasto wyrabiamy na gładką masę i od razu wałkujemy, nie czekając aż wyrośnie. Wycinamy trójkąty równoboczne,  o jak najdłuższych bokach. Nakładamy na krótki bok po łyżeczce powideł i zwijamy w kształt rogalika. Układamy na blaszce wyłożonej pergaminem do pieczenia. Od razu wkładamy do piekarnika nagrzanego do temperatury 200 stopni i pieczemy do zrumienienia. Rogaliki nie powinny wyrosnąć zbyt mocno, bo wówczas powidła mogą wypływać. Nowe porcje ciasta każdorazowo zagniatamy przed wałkowaniem aby ciasto nie wyrastało. Upieczone rogale studzimy na kratce albo deseczce. Lukrujemy zimne. Jest to spora porcja rogalików, ich ilość zależy od wielkości. 


Na cytrynowy lukier potrzebujemy około szklankę cukru pudru, sok z cytryny i odrobinę gorącej wody. Wszystko razem ucieramy w miseczce do otrzymania konsystencji gęstej śmietany. W zależności od tego czy lubimy mocno kwaskowy lukier dodajemy w odpowiednich proporcjach sok z cytryny i wodę. Najlepiej dodawać płyn małymi porcjami aby lukier nie udał się zbyt rzadki. Jeszcze ciepłym lukier rozprowadzamy na rogalikach za pomocą silikonowego pędzla. 
Smacznego
Coś słodkiego, rogaliki do przegryzania zabrałam na pieszą wycieczkę do lasu. W Kampinoskim Parku Narodowym nic nie zatrzyma już jesieni, powoli odchodzi, ustępując miejsca zimie. Liście już opadły i szeleszczą pod stopami wytrwałych piechurów. Tylko na wydmach ciągle zielone sosny urozmaicają krajobraz. Trawy są już suche, wkoło cichutko, miło. Woda w przydrożnych torfiankach pozamarzała w nocy. Teraz pływają w nich igiełki lodu i odbijają się białe pnie brzóz. Mamy rękawiczki i czapy ale w czasie kilkugodzinnego marszu chłód jest dotkliwy. W południe słońce ogrzewa jeszcze nasze zmarznięte dłonie i twarze. Siadamy na pniu. Wyciągamy termos, w nim gorąca herbata z cytryną i malinową nalewką. Wyjmujemy też pudełko z rogalikami. Małe, raczej drożdżowe niż kruche. W środku powidła, bo z powidłami najlepsze. Bierzemy jeden, drugi, trzeci.... 

- zjemy już wszystkie? 
- a na potem co zostanie? 
- ?
- no to zjedzmy!
I zjedliśmy.

środa, 16 listopada 2011

Bakłażanowa pasta do chleba


Kiedyś zostałam zaproszona na składkowego grilla, każdy coś przynosił, każdy to co lubi najbardziej. Towarzystwo było doborowe, wszyscy sympatyczni ale mają swoje "widzimisię". Jeden nie lubi cukini, inny ryb, jeszcze inny czosnku w sałatkach. Najbardziej wymagająca była Ute, pierwsza znana mi osoba, która nie lubi świeżych pomidorów. Doprawdy nie rozumiem tej prawidłowości, sama mogę zjeść każdą ilość! Ute zrobiła dla siebie i innych sałatkę z kaszy, którą polubiłam od razu. Przyniosła jeszcze pastę do grillowanych grzanek, które lubią chyba wszyscy. Tę pastę też pokochałam! Ute przygotowała ją z pieczonego bakłażana i sera feta. Później próbowałam jeszcze wiele jej odmian ale żadna nie smakuje mi jak ta. Okazało się, że przepis pochodził z książki kucharskiej dla wegetarian a ja otrzymałam zaraz jego kopię. Jest banalnie prosty. Gdy się spieszę ugniatam wszystkie składniki widelcem zamiast miksowania w blenderze, smakuje mi tak samo jak starannie przygotowany krem. 
Pastę tę przygotowuję często w sezonie bakłażanowym albo jak mam ochotę na warzywny dodatek do chleba. Najlepiej smakuje właśnie ze świeżym chlebem pita, macą albo z białą bagietką. Do pasty podaję też świeże warzywa, mogą być ogórki, papryka albo rzodkiewki ale najbardziej lubię znienawidzone  przez Ute pomidory...

Pasta z bakłażana i sera bałkańskiego

2 średnie bakłażany
około 100-150g sera typu bałkańskiego (najlepiej feta)
1 ząbek czosnku
łyżeczka suszonego bądź świeżego oregano (użyłam suszonego)
2 łyżki oliwy z oliwek
łyżeczka soku z cytryny
sól morska i pieprz z młynka
Bakłażan przed użyciem wymaga upieczenia. Zwykle robię to tuż przed przygotowaniem pasty ale można upiec go dzień wcześniej. Bakłażany należy przekroić na pół i posmarować wnętrze pędzlem zanurzonym w oliwie z oliwek. Piekarnik trzeba wcześniej nagrzać do temperatury 220 stopni. Bakłażany ułożone na folii aluminiowej błyszczącą stroną ku górze pieczemy około 25 minut i odstawiamy do przestygnięcia. Zimne bakłażany wydrążamy łyżką, ich miąższ powinien być miękki i słodki, spód zaś rumiany. Miąższ wrzucamy do blendera razem z obranym i posiekanym ząbkiem czosnku, oregano oraz pokruszoną fetą. Wszystko miksujemy na gładką pastę, doprawiamy solą, pieprzem i sokiem z cytryny. Trzeba pamiętać, że feta jest słonym dodatkiem i możliwe, że sól okaże się niepotrzebna, zależy to tylko od wybranego rodzaju sera.



Smacznego!


sobota, 12 listopada 2011

Uliczna uczta. Street food


Zasadą każdego globtrotera jest jedzenie na ulicy, bo tylko tam można poznać prawdziwą lokalną kuchnię. Uliczne jedzenie jest świeże, prawdziwie sezonowe i zazwyczaj smaczne. Miejscowi kupują tylko znane pokarmy dobrej jakości. Często jednak smaki ulicznych potraw rodzą się w biedzie. Na takie tanie przekąski stać każdego przechodnia. Wysmażona patelnia z olejem, mały przenośny grill albo wózek z gotowaną kukurydzą zapowiada uliczną ucztę. Zapach przyciąga pieszych już z daleka, głodny nie przejdzie obojętnie.


Prawdziwą uliczną ucztę można przeżyć na ulicach Azji, Afryki i Ameryki Południowej. Choć i w Europie sprzedaje się małe przekąski na wynos, to nie równają się one z daniami, które serwują na ulicach Pekinu, Dehli albo choćby Bangkoku. Duże zaludnienie wielkich azjatyckich aglomeracji sprawia, że popyt na uliczne jedzenie jest duży, dlatego małe jadłodajnie rosną tam jak grzyby po deszczu. 


W Północnej Indii budy z jedzeniem nazywa się dhaba, podają w nich proste ale smaczne dania z ryżu i mięsa. Najczęściej są to pikantne curry, smażone w ghee pierożki samosa albo ciepłe naany prosto z pieca tandoor. Na każdym niemal rogu rozstawia się witaminowy skład, straganik z warzywami i owocami do przegryzania. Podobnie w Tajlandii, Kambodży i Wietnamie co chwila napotkać można stoiska z owocami wszelakiego rodzaju. Owe przenośne miksery serwują soki z owoców sezonowych: kremowe koktajle z bananem, mango, ananasowe cuda z dodatkiem limonki albo papai. Moim faworytem z Kambodży jest chrupki naleśnik smażony z bananem. Ciasto przypomina mi sajgonkę ale smaży się je na czymś w rodzaju przenośnej patelni. Jeszcze ciepły naleśnik znika błyskawicznie i zostaje mi po nim tylko trochę tłuszczu na palcach. Równie łakomie pogryzam ciasteczka z nadzieniem z bezy. Dobrze, że pieką się tylko chwilkę! Tajlandia słynie z drobnych szaszłyków satay, które nadziane na bambusowe kijki łatwo się pieką na grillu. Jeszcze łatwiej wziąć je w dłoń i powędrować z tłumem przetaczającym się ulicami Bangkoku. Innym lokalnym przysmakiem, który skradł moje serce jest pad thai, czyli solidna porcja smażonego makaronu z jajkiem, przyprawami, orzeszkami ziemnymi, kiełkami i dodatkami różnego rodzaju. Przygotownie pad thai zajmuje dosłownie kilka minut, wystarczy wybrać skład dania i już nasz ulubiony makaron jest podrzucany na patelni. 


Jedną z lepszych ulicznych kolacji jadłam w Stone Town na Zanzibarze. W tej szerokości geograficznej słońce zachodzi już około osiemnastej. Wtedy spacery po wąskich uliczkach Kamiennego Miasta mogą być już niebezpieczne. Jednak jest jedno miejsce, do którego wszyscy wracają chętnie. Serwują tam grillowane dania z owoców morza i ryb, jajeczne omlety oraz pieczone owoce drzewa chlebowego. Ulica jest gwarna, jasna od światła olejowych lamp a wkoło panuje gorąca, niezapomniana atmosfera.


Nie wszystkie lokalne smakołyki musimy próbować. Są jednak tacy, którzy nie przejdą obojętnie na przykład nieopodal stoiska ze smażonymi owadami. Jedyny raz nie zdecydowałam się na skosztowanie specjału uwielbianego przez lokalną ludność. Był to sok z trzciny cukrowej tłoczony na lodzie. Wiedziałam że smakuje niezwykle. Strach przed wypiciem niepasteryzowanego soku, w którym może roić się od drobnoustrojów i pasożytów tym razem pokonał mój apetyt. Jedzenie i picie serwowane na ulicach jest częstokroć bardzo pikantne. Rozgrzewające przyprawy pobudzają ciągle system odpornościowy, dzięki czemu nie zachorujemy, o ile w ogóle będziemy z stanie zjeść ognistego, egzotycznego snacka. Czasem jednak rozsądek musi wziąć górę nad ciekawością. We wszystkich innych przypadkach podróż bez spróbowania lokalnych specjałów uważam za nieudaną.

środa, 9 listopada 2011

Z marchewki...zupa

Wkoło kolorowo i pięknie. Po jesiennym spacerze przychodzi ochota na coś ciepłego. Kolory jesieni towarzyszą mi też w kuchni. Goszczą w niej pomarańczowe dynie, żółto-brązowe gruszki, czerwona papryka i marchewka. Marchewkę mamy właściwie cały rok, świeżą, z piwnicy albo ze straganu. Zupa z przecieranej marchewki kojarzy mi się przede wszystkim z obiadkami dla niemowląt, bez smaku.  Czas obalić ten mit, bo taka pomarańczowa zupa może też być lekko pikantna i po prostu smaczna. 


To jest taka zupa, którą się robi bez mięsa, prawie z niczego, prawie jak zupę na gwoździu. Włoszczyznę mam w domu zawsze, przechowuje się dobrze na dnie lodówki, tak samo jak marchewka. Do tego trochę przypraw, śmietanka i jest miseczka gorącej zupy. Marchewka nadaje jej słodyczy, do tego pikantne chili, aromat kolendry i łyżka kwaśnej śmietanki. Zupę można odgrzać na prędce gdy nie ma czasu na długi posiłek, zupę można zjeść z gorącego kubka, zupa jest dobrym początkiem każdego prawdziwego obiadu. Do tej dzisiejszej pasuje kromka świeżego chleba albo kilka chrupiących grzanek...zanim zdążę ugotować coś na drugie.
Zupa krem z marchewki
5 średnich marchewek
1 pietruszka
biała część z pora
ćwierć niewielkiego selera
2 ząbki czosnku
2 łyżki masła
3 kulki ziela angielskiego
1 liść laurowy
łyżeczka wędzonej papryki
odrobina mielonej papryczki chili (ile lubimy)
pół łyżeczki mielonej kolendry
kwaśna śmietana lub jogurt typu greckiego
odrobinę kolendry lub melisy do przybrania
sól i pieprz

Obraną włoszczyznę wrzucamy do garnka z zimną wodą (około 1 litra), liściem laurowym i zielem angielskim a następnie gotujemy na wolnym ogniu do miękkości. Na patelni rozgrzewamy masło i dodajemy przyprawy (kolendrę, chili, paprykę) a następnie zmiażdżony albo posiekany czosnek. Wszysko lekko podsmażamy i dodajemy do wywaru z warzyw. Alternatywą może być upieczenie czosnku w piekarniku przy okazji, jeśli chcemy zrobić zupę bez masła. Wtedy przyprawy dodajemy bezpośrednio do wywaru. Zupę solimy po ugotowaniu. Przestudzoną zupę z warzywami wlewamy do blendera i miksujemy na gładki krem. Doprawiamy teraz do smaku solą i pieprzem a jeśli trzeba dodajemy też więcej papryki. Kwaśną śmietankę albo jogurt hartujemy ciepłą zupą i dodajemy na sam koniec. Odrobinę zostawiamy do podania. I voilà zupa gotowa!
Smacznego


A to kolory jesieni z mojego spaceru...

środa, 2 listopada 2011

Drożdżowe z maślaną kruszonką i owocami


Wracam z zakupów zziębnięta. Za oknem już trochę chłodno. W radio przekornie słyszę UB40 i Sunshine reggae, choć na drzewach już suche liście opadają powoli na wietrze, tańczą  w górze zanim wylądują na trawniku. Jutro wczesnym rankiem zgrabi je dozorca. Jest już trochę szaro. Mam ochotę na ciepłą herbatę z cytryną, albo lepiej z sokiem z czarnej porzeczki. Do tego zjadłabym coś słodkiego. Coś prostego i lekkiego, najlepiej drożdżowe z owocami. Mam jabłka, gruszki i duże czerwone śliwki, będą jak znalazł do drożdżowego. Mam jeszcze garść błyszczących żurawin, zabieram się więc do pieczenia.

Drożdżowe wychodzi mi zawsze. Czasem słucham jak narzekają inni: a  bo do drożdżowego to trzeba mieć rękę. U mnie nigdy nie było z nim problemu. Zawsze robię je bez przepisu. Proporcje mam w głowie. Nauczyła mnie Mama a sama umie od Babci. Drożdżowe rogaliki umiem dzięki Cioci Hani a pizzę robię jakoś intuicyjnie. I zawsze się dziwię przepisom na idealne drożdżowe: z ziemniakami, topione w wodzie albo jeszcze inne, no bo drożdżowe nie może się nie udać. Może to dlatego, że drożdżami zajmuję się na co dzień zawodowo ale chyba zanim zaczęłam pracować też mi wychodziło. Ważne by nie zaparzyć drożdży... i tyle. Ciasto wcale nie musi być w cieple, bo czasem wystawiałam je do domowej werandy, na mróz. Pewnie, że drożdże lubią ciepło (optymalnie 30 stopni) ale i bez tego będą fermentować, trzeba im tylko cukru. 

Drożdżowe z maślaną kruszonką, śliwkami i żurawiną
na ciasto:
3 jajka
0.5 kg mąki (około 3.5 szklanki)
pół szklanki cukru
ćwierć kostki masła
5 dkg świeżych drożdży
pół szklanki mleka
na kruszonkę:
3 łyżki cukru pudru
3 łyżki cukru kryształu
ćwierć kostki masła
1 żółtko
około pół szklanki mąki 
Najpierw z drożdży trzeba zrobić rozczyn. Drożdże pokruszyć i zasypać 3 łyżkami cukru, zalać ciepłym ale nie gorącym mlekiem (lepiej żeby było ciut za zimne niż za ciepłe!) i 3 łyżkami mąki. Taką gładką mieszaninę należy odstawić na około 20 minut aż zacznie bąblować, co oznacza że drożdże pracują (fermentują cukier) i że są żywe (to znaczy nadają się do ciasta :)
W tym czasie jajka należy ubić z cukrem. Najpierw białka na pianę, potem dodać cukier jak do bezy a na koniec żółtka (jak na biszkopt). Do miski z jajkami przesiewamy 2/3 mąki i dodajemy rozpuszczone i przstudzone masło oraz pracujący zaczyn drożdżowy. Wszstko wyrabiamy ręką. Ciasto musi być jednolite i sprężyste, żółte od jajek ale ciągle kleiste. Powoli dosypujemy całą resztę mąki tak by ciasto odkleiło nam się od dłoni. Jeśli ciasto będzie zbyt gęste można dolać jeszcze odrobinę mleka. Używam do wyrabiania miski silikonowanej, dzięki temu ciasto odkleja się od jej ścianek. Jeśli jednak trochę zostanie tym lepiej, będzie to z korzyścią dla kruszonki. Wyrobione ciasto należy uformować w kulkę i ostawić do wyrośnięcia. Powinno podwoić swoją objętość i najlepiej tak jak pisałam ustawić je w ciepłym miejscu. 
W misce, w której wcześniej wyrabiam ciasto robię kruszonkę. Najpierw siekam tłuszcz z cukrem i odrobiną mąki a potem dodaję żółtko. Następnie dodaję mąki i wycieram nią ścianki miski, dopóty, aż masa nie będzie przypominała ciasta kruchego. Ilość mąki może różnić się w zależności od wielkości użytego żółtka. Masa powinna dać się formować w małe okruchy. 
Gdy ciasto jest już wyrośnięte (po około 40 minutach) należy je ponownie zagnieść i wykleić nim foremkę. Użyłam małej okrągłej formy ale można rozłożyć ciasto na dużej blaszce prostokątnej aby ciasto było cieńsze i ułożyć na nim więcej owoców. Ciasto w foremce musi jeszcze raz wyrosnąć, najlepiej około pół godziny. Po upływie tego czasu układamy na nim owoce i posypujemy kruszonką. Pieczemy do zrumienienia, aż ciasto nie będzie oklejać patyczka po ukłuciu. Zajmie to od 40 minut do godziny. Na koniec ostudzone ciasto koniecznie trzeba posypać cukrem pudrem albo drobnym cukrem kryształem, bo poza kruszonką nie jest prawie wcale słodkie.


To jest moim zdaniem najłatwiejsze ciasto drożdżowe. Można robić je z prawie każdymi owocami, latem piekę je z jagodami, malinami, jeżynami albo wiśniami a jesienią ze śliwkami. 
Mam nadzieję, że kogoś, komu nie wyszło jeszcze drożdżowe ośmieliłam do jego upieczenia. Na pocieszenie dodam, iż mi nigdy nie wychodzi ponoć najłatwiejsze ciasto świata - piaskowe. Nigdy nie zrobiłam jeszcze babki zebry bez zakalca, dlatego piekę tylko baby drożdżowe :) koniecznie z rodzynkami.