czwartek, 30 czerwca 2011

Ciepło-zimno. Polarna egzotyka


Jakiś czas temu miałam okazję poznać interesującego człowieka, który sporą część swojego życia spędził w pobliżu Bieguna południowego. Zajmował się tam pracą naukową, a konkretnie obserwacją słoni morskich na Antarktydzie. Na tym pustkowiu polarnym przebywał w towarzystwie kilkorga kolegów po fachu oraz wielkich stad pingwinów i fok. Ekspedycja polarna nudną przygodą nie jest, a wręcz przeciwnie, jak się okazało obfituje w zabawne zdarzenia. Antarktyda w czasie lata i zimy zachwyca swym pięknem ale i zaskakuje trudnymi warunkami. Od Arktyki różni się tym, że przez wiele lat zwierzęta koła podbiegunowego były jej jedynymi mieszkańcami. Zupełnie inaczej niż w polarnym regionie północy. Tam już od wieków ludzie osiedlali się na stałe. Choć przeżycie w surowych warunkach chłodu i mrozu wydaje się wręcz niemożliwe Arktyka jest domem społeczności Innuitów, czyli Eskimosów. 
Przez te wszystkie zachęcające opowieści ostatnio wbrew wysokim temperaturom panującym za oknem sięgnęłąm po książkę o przygodzie arktycznej, opowiadanej przez Kari Herbert. Córka polarnika Sir Wallego Herberta spędziła kilka lat wczesnego dzieciństwa na północno-zachodniej Grenlandii. Wally Herbert zabrał swoją młodą żonę i malutką córeczkę na ekspedycję polarną. Nawet dziś wydaje się to lekkomyślne ale wiele lat temu było z pewnością jeszcze bardziej zaskakujące. Społeczność Innuitów przyjęła młodą Rodzinę jak swoją. Kari została przygarnięta jak córka i siostra przez eskimoską rodzinę Avataka i Marii, sąsiadującą z domostwem Herbertów na wyspie nazywanej dziś nazwiskiem Sir Wallego. Kari po latach wróciła w miejsca zapamiętane z dzieciństwa, by przypomnieć sobie więzi łączące ją z całą kulturą  eskimoskich przodków-Thule. 


Dzięki Kari przed moimi oczami maluje się krajobraz Wyspy Herberta i podbiegunowych miasteczek, piękno arktycznej wiosny i zwyczaje tamtejszej ludności sprzed lat. Współcześni Innuici żyją już nieco inaczej, wzbogaceni o zdobycze cywilizacji. Ciągle jednak noszą kamiki, czyli buty z foczej skóry, które najlepiej izolują przed mrozem. Futra są do dziś stałym elementem ubioru ludzi z Thule. Nadal jeszcze popularnym środkiem transportu na Grenlandii są psie zaprzęgi. Już eskimoskie dzieci uczy się władania biczem, by w przyszłości mogły powozić samodzielnie. Organizuje się dla nich nawet mini wyścigi, które są ważnym wydarzeniem dla lokalnej ludności. Góry lodowe, o których wiele dowiedziałam się od poznanego wcześniej polarnika dla Eskimosów są źródłem wody pitnej, tak jak przed laty. Innuici są bardzo gościnni, dzielą się chętnie posiłkiem i przyjmują serdecznie przybyszów o czym Kari przekonała się osobiście. Cenionym przysmakiem, pozostałością dawnej diety jest mataak, czyli z języka inuktun, surowy tłuszcz morskich polarnych zwierząt. Częstowanie mataakiem jest wyrazem troski, za który chyba skłonna byłabym podziękować...Zwyczaj polowania na narwale i foki jest głęboko zakorzeniony w kulturze Thule. Mięso oraz tłuszcz służyły dawniej jako jedyne źródło pożywienia, a futra były materiałem na ubrania przydatne w niesprzyjających warunkach. Myśliwi do dziś polują na ssaki morskie, ba nawet na niedźwiedzie polarne! Zresztą prymitywne, acz niełatwe metody polowań są dokładnie opisane we wspomnieniach Kari Herbert. 
Oprócz niewątpliwie fascynujących ciekawostek w książce przybliżone są też współczesne problemy Innuitów: ocieplenie klimatu, które utrudnia polowania i poruszanie się saniami w lecie, alkoholizm oraz masowe emigracje młodych ludzi pragnących zdobyć wykształcenie w wielkich miastach Europy. Dziś na Grenlandię docierają statki z kontynentalnymi zapasami żywności ale też statki turystyczne. Na jednym z nich pracuje właśnie poznany przeze mnie 'polarnik'. Być może Grenlandia nie jest tropikalną wyspą ale wydaje się być bardzo egzotyczna  i choć  Arktykę i Antarktydę  oglądałam tylko oczami innych, wydają mi się dziwnie znajome. 


Kari Herbert
Córka polarnika. Zapiski z krańca świata.
Listopad 2010 
wydawnictwo: Carta Blanca

piątek, 24 czerwca 2011

Truskawki i rabarbar z wanilią, dżem


Coraz trudniej kupić dobre dżemy albo konfitury. Te najlepsze sporządzane są z dużej ilości owoców przypadającej na 100g wyrobu gotowego i na ogół są bardzo drogie. Często nawet smakują wyśmienicie ale mają dodatki żelujące w postaci gumy guar i innych cudów. Dlatego w sezonie truskawkowym niezłym pomysłem jest zrobienie własnych dżemów. Bez dodatku żelujących polepszaczy będą zdrowsze i smaczniejsze. Ale uwaga nawet w dostępnych na rynku dodatkach do przetworów i konfitur często znajduje się sorbinian potasu albo inne konserwanty. Proponuję przygotowanie dżemu jak lubicie, ja lubię mieszankę smaków rabarbaru, wanilii i truskawek. Dżem z truskawek i rabarbaru nie ciemnieje w słoikach dzięki właściwościom soku z cytryny, zachowuje dzięki niemu piękny różowy kolor.



Dżem truskawkowo-rabarbarowy.

1,5 kg dojrzałych truskawek
0,5 kg łodyg rabarbaru
0,5 kg cukru
pół laski wanilii albo cukier waniliowy
sok wyciśnięty z cytryny
odrobinę startej cytrynowej skórki (opcjonalnie)

Umyte truskawki pokroiłam na połówki, zasypałam szklanką cukru i odstawiłam do lodówki na kilka godzin aby puściły sok. Rabarbar pokrojony w małe kawałki podgrzałam razem z resztą cukru, aż się zeszklił i dodałam do niego przyprawy: wanilię i sok z cytryny razem z otartą skórką. Wreszcie do garnka dodałam truskawki. Po zagotowaniu mieszałam od czasu do czasu, po to by dżem nie przywierał i smażyłam około 1,5 godziny. Czas smażenia zależy jednak od tego jak soczyste były owoce, chodzi przecież o to by konsystencja dżemu była odpowiednia. Gotowy dżem przekładałam do wyparzonych słoików i pasteryzowałam jeszcze 20 minut w kąpieli wodnej. Na koniec słoiki powinny się zamknąć i mieć wklęsłe wieczka. Jest to ważne ponieważ mój dżem nie zawiera dużej ilości konserwującego cukru jak choćby konfitury a przecież nie chcemy by się zepsuł.


Smacznego dżemowania!

środa, 8 czerwca 2011

Tam gdzie pieprz rośnie

Moje najmilsze afrykańskie wspomnienie wiąże się z wyspą, o której ostatnio zrobiło się głośno. Bo Grzegorz Turnau śpiewa o plażach Zanzibaru i mnie tym śpiewaniem urzeka, przywołując w myśli rajskie zakątki i biały piasek.
Zanzibar jednak oprócz pięknych plaż ma wiele do zaoferowania. Pamiętam feerię barw na kangach lokalnych kobiet. Pamiętam zapach goździków i cynamonu, oraz urzekającą przyrodę. Pamiętam upalne popołudnie...

...jedziemy drogą, małym dala-dala. Podróż nie trwa długo, wszak Zanzibar jest małą wyspą. Pasażerowie przejeżdżających samochodów zadzierają głowy ku górze i obserwują korony przydrożnych drzew. Krajobraz zmienia się i coraz mniej jest tutaj palmy kokosowej a coraz więcej innej roślinności. Wysiadamy i razem z przewodnikiem z rezerwatu Jozani Forest idziemy w głąb lasu. W pewnym momencie nasz przewodnik zaczyna nawoływanie, wydobywa z siebie urywane głośne dźwięki  a po chwili wskazuje ku górze. Dostrzegamy jedną za drugą małpy z gatunku Black Colobos. Już tylko na Zanzibarze można je podziwiać w naturze. Jozani jest ich jedyną ostoją. Małpki poruszają się po drzewach metodą brachiacji, czyli ruchami wahadłowymi. Zbliżają się na niewielkie odległości, za to nam nie wolno podchodzić blisko, po to by nie zarazić ich żadną chorobą. Dla młodych osobników mogłoby to bowiem być śmiertelne. Małpie matki karmią najmłodsze osobniki ze stada. Nieco starsze figlują w górze, tak że oderwać od nich oczu nie można. 




Trzeba iść dalej. Przesuwamy się w rejon lasu mangrowego. Teraz korzenie mangrowców są odsłonięte ale zależnie od pływów morskich zalewa je słona woda. W cieniu liści podłoże jest wilgotne i grząskie, raz po raz widać małe ciemne kraby kryjące się prędko pod powierzchnią ziemi. Nasiona mangrowców mają wrzecionowaty kształt i spadają z góry na miękkie dno lasu. Każde z nich da młodą siewkę a po latach rozwinie się w duże drzewo. Na razie wkoło pełno młodych dopiero co odrośniętych od ziemi drzewek, które toczą walkę o światło w zacienionym lesie.  




Takich zbiorowisk roślinnych nie ma już wiele. Mangrowce zostały już w większości wycięte przez miejscową ludność. Ich miejsce zajmują teraz plantacje egzotycznych przypraw: goździków, gałki muszkatołowej, pieprzu, wanilii, trawy cytrynowej i innych Sam rezerwat i cała wyspa zagrożone są suszą, gdyż rezerwy słodkiej wody na Zanzibarze są już mocno ograniczone. 
Mało kto wie, iż dawna nazwa Zanzibaru to Unguja. Tak nazywa ją lokalna ludność,  ja jeszcze tam wrócę... na pewno!